jagaI uważam że jednak, JEDNAK szkoła zabija indywidualizm i wali jednostki wybitne po głowie
Możliwe, że tak jest. Pytanie, jaką mamy alternatywę. W środowisku dzieci, które uczę, alternatywą dla nauki szkolnej bywa sport, ale najczęstszymi alternatywami są: Facebook, gry komputerowe (w zabijanie), telewizja. Która z tych alternatyw nie zabija indywidualności.
Szkoła nie jest idealna, ale się zmienia. Wiem, że masz małe dziecko, tym niemniej w wolnej chwili zapraszam do nas do Montessori - to dla Ciebie parę kroków. U nas możesz na życzenie wejśc na lekcje, poobserwować, popytać - wystarczy, że powiesz, że masz dziecko idące niedługo do przedszkola. Nie mówię, że Ci się spodoba; możliwe, że się przerazisz. W każdym razie przypuszczam, że się zdziwisz - i metodami pracy, i relacjami uczeń-nauczyciel, i wieloma innymi rzeczami.
Ja jestem człowiekiem już nie takim młodym i w wielu kwestiach cenię sobie tradycyjne podejście. Nigdy na przykład nie pałałem miłością do przedmiotów ścisłych, tym niemniej bez solidnych podstaw matematycznych nie poprowadziłbym przez wiele lat własnej działalności gospodarczej, nie zbudował własnego domu, nie zrozumiałbym także wielu dokumentów, które jako radny muszę czytać. Jesli chodzi jednak o dawną szkołę, to miała jedną zasadniczą wadę - przeważnie sama nie uczyła, tylko zmuszała do nauki przez nieustanne testowanie. "Dobry" nauczyciel to był taki, który zmusił ucznia, by się nauczył sam w domu zadając wiele godzin pracy domowej dziennie i odpytując godzinami przy tablicy. Tak było też w "Gimnazjum im. Boobalka I" (miał rację autor, mój idol z czasów licealnych, który pod takim właśnie tytułem napisał satyrę na tę szkołę). Dziewczyny rzygały na lekcjach matematyki przy tablicy, każdy po miesiącu miał średnio po kilka dwój w dzienniku, ale pani Kicia miała 99% zdawalność na Politechnikę Warszawską i tylko to się liczyło. Nieważne było, że poniża uczniów na lekcji, że z nich szydzi, że w wielu z nich wywołuje stan bliski głebokiej nerwicy - liczyła się tylko zdawalność. No i minęło lat trzydzieści, a pani Kicia nadal święci triumfy w tej samej budzie.
Gdybyś przyszła do tej szkoły, gdzie teraz uczę, zobaczyłabyś, jak to wszystko odwrócono o 180 stopni. Szkoła ma się stać miejscem, które jest dla ucznia przyjemne, ekscytujące, pełne atrakcji, codziennie nowych odkryć, wolności wyboru, w którym ocena jest tylko formą werbalnej sugestii, w czym jesteśmy dobrzy, a co jeszcze należy poprawić, zaś oceny punktowe pojawiają się dopiero z konieczności systemowej na koniec roku. W pewnym sensie taka szkoła jest czymś w połowie drogi między Akademią Pana Kleksa a Agencją Rozrywkową oferującą nieustanny show. Ma to swoje i bardzo dobre, i mocno złe strony. W każdym razie nie jest to już na pewno ta szkoła, którą zaczynałem w 1974 roku klęcząc na grochu z łapami czerwonymi od uderzeń linijką (Wilanów), a kończyłem w 1986 na potrójnej kawie ślęcząc do północy nad zadaniami (Boobalk I). To jest już zupełnie inna szkoła. Także dla nauczycieli.