ola
skala globu wydaje mi się nieadekwatną do skali przerażenia kobiety, która boi się wyjść z domu - bo tego konkretu dotyczy "sprawa dzików w Kcinie". I ta konkretna kobieta może być proekologiczna w każdym calu, ale to nie ona sprawiła, że zachwiał się lokalny biotop/ekosystem. Sprawa sprowadza się do odpowiedzi na proste pytanie: "co ma zrobic człowiek atakowany przez dziki ?" - i tej odpowiedzi ma udzielić najbliższa temu człowiekowi "władza", czyli UMiG, który stanowi tu odpowiednią skalę dla idei "Myśl globalnie - działaj lokalnie" .
Dziki były na tym terenie przez setki lat, zanim ta przerażona pani zbudowała tam swój domek i posadziła sad. Wiedza o tym, jak postępować z dzikami, była przekazywana na wsi z pokolenia na pokolenie. Umówmy się, że dzik to nie jest tygrys-ludojad. Zaatakować może locha z małymi, jeśli uzna, że jej dzieci są zagrożone a my zachowamy się w sposób nieroztropny.
Jeśli ktoś chce doświadczać przyjemności życia poza miastem w sąsiedztwie lasów i łąk, to musi przyzwyczaić się, że dzieli swoją "małą ojczyznę" z dzikimi zwierzętami i nauczyć się z nimi postępować. Jeśli tylko się boi przyrody i chce się jej pozbyć za wszelką cenę, niech lepiej wraca do miasta.
Oczywiście, lokalne władze powinny prowadzić stosowną edukację w szkołach i na zebraniach wiejskich, warsztaty dotyczące radzenia sobie w takich sytuacjach oraz możliwości dochodzenia ewentualnych odszkodowań. Dziwi mnie, że działanie władz ogranicza się do występowania do RDOŚ o zezwolenie na odstrzał bez ograniczeń w rezerwatach. Świadczy to o zupełnym braku całościowego spojrzenia na problem równowagi między postępem urbanizacji a zachowaniem środowiska naturalnego.
Hesia-Mela
Naturalnym siedliskiem dzikich zwierząt takich jak dziki czy lisy, jest las, a nie pole.
Pani Hesiu-Melu, bardzo cenię sobie Pani wiedzę ekonomiczną, umiejętności organizacyjne i dzialalność społeczną,.ale w tym wypadku sugeruję jednak poczytać literaturę, zanim zacznie Pani wypisywać androny rodem z bajeczek dla przedszkolaków. Ani terytorium dzików, ani zwierzyny płowej, ani innych dzikich zwierząt mających swoje ostoje w lasach, nigdy w znanej historii naszych rejonów geograficznych nie było do tych lasów ograniczone. To, że dzik jest "zwierzęciem leśnym" siedzącym cały rok w gąszczu jest jakąś bajeczką niedouczonych mieszczuchów, którym się nie chce nawet przeczytać podstawowych źródeł. W zależności od pory roku, dziki od zarania cywilizacji wychodziły żerować na łąki i pola, a rozmaite sposoby ochrony upraw przed nimi pojawiają się w źródłach z tej części Europy już za czasów rzymskich i później w średniowieczu. Natomiast po raz pierwszy w historii mamy do czynienia z sytuacją, kiedy dla populacji wiejskiej (podmiejskiej) nie jest rzeczą oczywistą, że dziki i inne zwierzęta dzielą i zawsze (miejmy nadzieję) będą dzieliły swoje terytoria z ludźmi.
Prawdą jest, że udało nam się niestety skutecznie wyeliminować większe drapieżniki (wilki, rysie, niedźwiedzie) z naszego terenu (najbliższe watahy wegetują w rejonie Biebrzy i Mazur), ale dziki mają też innych naturalnych wrogów, znacznie bardziej niebezpiecznych: pasożyty, niedostateczną wymianę genetyczną, nowych wrogów w postaci np. licznych stad dzikich psów, a także choroby wynikające z nieprawidłowej diety, m.in. opartej na odpadkach z wysypisk.
Zgadzam się, ze koła łowieckie mogą i potrafią wspomagać i regulować funkcjonowanie populacji dzikich zwierząt w swoich rewirach (dokarmianie, wykładanie leków, udział w liczeniu i kontroli stanu zdrowia), jednak
w przypadku praktyk łowieckich w naszym kraju, szczególnie na modnych obrzeżach bogatych miast, wchodzi w grę jeszcze jeden bardzo istotny czynnik - finansowy. Wymierny dochód leśników i innych pośredników z przygotowania polowań, z ich prowadzenia, ze sprzedaży cenionego mięsa do restauracji, itp. Dlatego szacunki dotyczące wielkości populacji i planowanych odstrzałów powinny być kontrolowane przez niezależne państwowe i społeczne ciała niezaangażowane w biznes łowiecki. A nie są - i stąd liczne w ostatnich dekadach opisane na obszarze całej Polski przypadki przeszacowania populacji i doprowadzenia ich odstrzałami na skraj zagłady. Ten właśnie aspekt sprawy budzi mój niepokój, choć
całkowicie się zgadzam, że wielkość populacji może być regulowana przez kontrolowany odstrzał. tyle, że organ kontrolny nie może być tym samym, który zgarnia kasę z tego procederu. Podobny mechanizm działa w przypadku wycinki drzew - od czasu wejścia do Unii liczba drzew szlachetnych gatunków wycinanych w lasach z powodu "zaatakowania przez szkodniki" lub "wiatrołomów" wzrosła ośmiokrotnie (w porównaniu z rokiem 2003). Przypadek?
A tak nawiasem mówiąc, może należałoby także pomyśleć o kontroli populacji ludzkiej na terenach wiejskich naszej gminy. Wiele terenów, szczególnie zalewowych oraz na obrzeżach Parku Krajobrazowego i rezerwatów, już wyraźnie osiągnęła nasycenie zabudową, a plany miejscowe dopuszczają w tych obszarach jeszcze kilkukrotny wzrost zaludnienia. Jest prawdopodobne, że osiągnięcie tego poziomu zaludnienia, jaki dopuszczamy w planach miejscowych, spowoduje znaczną degradację środowiska i spadek jakości życia. Na całym świecie metropoliom stawia się jasne granice rozwoju i tworzy wokół nich pasy i korytarze ochronne dla napływu mas powietrza oraz jako teren odpoczynku i rekreacji dla mieszkańców. Nasza gmina jest właśnie takim potencjalnie bardzo atrakcyjnym terenem i nie ma powodu, żeby ją zamieniać w
subtopię, która zatraci swe indywidualne rysy, lokalnego ducha i podstawy ładu przestrzennego.
Tyle o dzikach i ludziach.